Stary zespół i może. PARADISE LOST – ASCENSION
- 24 listopada, 2025
- Kacper Chojnowski
Mało jest zespołów, które jak Paradise Lost grają okropne koncerty, a nagrywają dobre płyty. Po tym, jak triumfalnie powrócili w rejony ciężkiego metalu, nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Nie spodziewałem się jednak, że potrafią wznieść się aż tak wysoko, jak zrobili to na Ascension.
Mam wrażenie, że jestem w swojej opinii odosobniony. Ascension, na tyle ile zdążyły mi się rzucić w oczy wybrane opinie, raczej nie wywołuje spazmów wśród metalowców. Postrzegany jest raczej jako kolejny album Paradise Lost, który podtrzymuje dotychczasową stabilność. Ja jednak uważam, że to płyta genialna. I czuję się w tym jak wariat.
Na Ascension wszystko jest w punkt. Weźmy choćby pod uwagę chyba mój ulubiony jej punkt – gitarowe melodie Grega Mackintosha. Przede wszystkim, są po prostu przyjemne w słuchaniu. Zostają w głowie jako główne punkty piosenek i co najważniejsze, kończą się w odpowiednich momentach. Co za dużo to niezdrowo, ale tutaj zawsze, gdy wydaje się, że zaraz już wystarczy, Greg oddaje pierwszeństwo innym elementom w utworze.
Dźwięki zagłady
Jeśli chodzi o struktury piosenek, tutaj też wszystko trafiło prosto w punkt. Kiedy ma się wrażenie, że Holmes mógłby już przystopować z growlem, dokładnie to się dzieje. Tak jak w Salvation – ciężko wykrzykiwane zwrotki niczego nie dominują, bo w idealnym momencie wchodzi kapitalny, śpiewany melodyjnie refren. A na dodatek gościnnie w jednym fragmencie pojawia się Alan Averill z Primmordial razem ze swoim charakterystycznym, głębokim zaśpiewem. Coś niesamowitego…
Swoją drogą refreny na tej płycie mogłyby być kolejnym tematem pochwalnego elaboratu. Wszystkie piosenki, w dużej mierze właśnie dzięki różnorodnie napisanym i chwytliwym refrenom, pozostają w pamięci. Na Ascension naprawdę nie ma utworu, który sprawiałby wrażenie wypełniacza. Wspominałem już może, jak bardzo pokochałem tę płytę?
Kolejnym atutem jest tutaj produkcja. Współczesna i uwypuklająca bębny (tutaj ostatnie nagranie z zespołem zaliczył Guido Zima), ale monolityczna, pozwalająca dostrzec doomowy aspekt twórczości Paradise Lost. Jest ciężko, może nawet pod pewnymi względami najciężej w ich dyskografii, a jednocześnie bez poczucia przesytu.
Nie zawsze warto myśleć logicznie
Można oczywiście przyczepić się do tego, że można tu znaleźć silne czerpanie z przeszłości zespołu. Płyta zaczyna się choćby od mocnego uderzenia w Serpent On The Cross, które do złudzenia przypomina te z otwarcia Fall from Grace z Obsidian. Riff do Silence Like The Grave brzmi, jakby urwał się z okresu Icon, a klimat z Savage Days z albumu One Second. Tak jest, ale tylko na pierwszy rzut ucha. Spędziłem z Ascension wiele godzin i wyraźnie słyszę, że płyta ma swoją tożsamość. Jasne, tak, jak choćby The Plaugue Within nawiązuje do wcześniejszych albumów, ale tutaj dostajemy tego najlepszą wersję.
Miłość chyba po prostu musi być w pewnym sensie absurdalna i niedorzeczna. W przypadku Ascension tak właśnie jest. Zakochałem się w tej płycie tak bardzo, że aż chyba przejadę się na jeden z ich lutowych koncertów. Jednocześnie przypominamy – te grają okropne. Niech stracę, bo uważam, że ten krążek jest tego wart.
