Sflaczała lufa. SODOM – THE ARSONIST

Każdy z nas potrzebuje w życiu pewnej stałości. Czegoś niezmiennego, do czego można sięgnąć, wiedząc, co dostanie. Dla fanów metalu taką funkcję mają nagrania starych, thrashmetalowych wyjadaczy. Sodom należał do tych, których forma generalnie nie spadała poniżej świetnej. Aż przyszedł album The Arsonist

Sodom – The Arsonist (Steamhammer, 2025)

Wydany w 2020 Genesis XIX to jedna z najlepszych płyt w historii Sodom i topka albumów w tym gatunku w ciągu ostatnich lat – zdaję sobie sprawę, że moja opinia jest dość kontrowersyjna i trudna do obronienia. Ta płyta to niby thrashowy generyk, ale nagrany na przekór współczesności. Kwadratowa brzmieniowo, zaskakująco trudna w odbiorze, a jednocześnie serwująca cudowne utwory. Włączcie sobie Toma śpiewającego w ojczystym języku w Nicht mehr mein Land i może zrozumiecie, o co mi chodzi. Ten refren… esencja teutońskiego thrashu.

Sodom na przestrzeni swojej kariery nagrał płyty, które może nie uchodzą za klasyczne, ale jakościowo zdecydowanie im dorównują lub nawet przebijają. Postawienie Code Red, M16 czy wspomnianego wyżej Genesis XIX obok Persuction Mania albo Agent Orange nie powinno zaskakiwać nikogo, kto posiada uszy. Jasne, nie wszystkie płyty utrzymywały aż tak wysoki poziom, ale dowoziły dużo dobra. Co ważne, nie było tam odcinania kuponów z przeszłości. Pojawiły się nawet eksperymenty, przede wszystkim z brzmieniem. Nie będę udawał – nie wracam do takich In War and Piecess czy Epitome of Torture, ale nie są to złe albumy. 

Wojna... wojna czasem się jednak zmienia

Za to The Arsonist jest zły. Jedyną zaletą siedemnastej płyty Sodom jest to, że to płyta Sodom. Uleciało wszystko, co było dobre na poprzedniczce, czyli przede wszystkim brzmienie. Można się pokusić o porównanie, jakoby na Genesis XIX czołgi i karabiny zamieniono na trebusze. Wszystko tam było toporne, kwadratowe i kanciaste, ale przez co płyta zyskała mnóstwo uroku. Przy The Arsonist można mieć wrażenie, że wzięli do rąk narzędzia z epoki kamienia. I nie byłoby w tym nic złego, ale trebusze rozniosły w pył najnowocześniejszą armię, a kamienne młotki nawet nie zadrapały pancerzy wroga.

Dobra, wystarczy tej obrazowości. Przyczyną braku jakiejkolwiek siły rażenia Sodom, jest miks. Jakim prawem… JAKIM PRAWEM, Angelripper przepuścił tak wysunięty do przodu werbel i tak schowane gitary. Przecież tu nie słychać riffów! Na albumie Sodom ledwo słychać gitary!!! Jeśli człowiek się wsłucha, to usłyszy, że produkcja The Arsonist próbuje kontynuować brzmieniową pierwotność i niewspółczesność, ale to nie wychodzi.

Ta recenzja powstawała w dość długim przedziale czasu, głównie dlatego, że chciałem polubić ten album. Nie może być przecież tak, że Sodom nagrał coś tak złego. Po wielu odsłuchach muszę przyznać, że nie są to do końca złe utwory. Jasne, każdy pochodzi z generatora teutońskiego starego thrashu, ale przecież tego właśnie się po nich oczekuje. Jakoś po dziesięciu przesłuchaniach utwory da się od siebie odróżnić i zapamiętać z nich udane motywy. Największym plusem The Arsonist są doomowe zwolnienia, jak w drugiej połowie Battle Of Harvest Moon czy refrenie Scavenger. Sane Insanity jest solidnym walcem, który potrafi chwytliwie pobujać, a w Witchhunter słychać punkowy beat, który jest nieodzownym elementem Sodom. Problem jest w tym, że wszystko to trzeba chcieć usłyszeć. 

Czekałem na ten album z niecierpliwością. Tom Angelripper to jeden z tych typów, którym sześćdziesiątka na karku niespecjalnie przeszkadza. The Arsonist ktoś jednak zepsuł. Ogromna szkoda.