„Nie zgadzam się na miałkość”. Wywiad z Krisem Gonda z Taraban
Po tym, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy Taraban na żywo, od razu wiedzieliśmy, że musimy pójść za tym dalej. Ich powrotna EPka The Oath to kopalnia stadionowych hitów, które na koncertach dostają jeszcze solidnego turbodoładowania. Z liderem kapeli – Krisem Gonda – porozmawialiśmy w pięknych okolicznościach przyrody. Przy okazji równie pięknej i bardzo ważnej imprezy.
Rozmawiał: K.Chojnowski
Dziś po raz trzeci wystąpiliście na Red Smoke Festival. Co ten festiwal ma w sobie takiego, że tu wracacie?
Jeśli chodzi o butikowe festiwale w tym kraju, to nie spotkałem się z niczym lepszym niż Red Smoke. Najważniejsza dla mnie, a także dla nas jako zespołu, jest społeczność tworząca ten fest. Rozmawiałem dzisiaj z panem Piotrem Wawrzyniakiem, ojcem chłopaków z Red Scalp, którzy są pomysłodawcami i twórcami tego festiwalu – to wydarzenie rodzinne. Ja też jestem familijnym guyem i po prostu lubię to miejsce z tego względu, że czuję się tutaj kompletnie swobodnie. Komfort, w jakim można tutaj występować i potem realizować się już imprezowo jest nieporównywalny z niczym innym.
Jesteś w stanie wskazać podobne pod tym względem miejsce, czy Red Smoke to coś wyjątkowego?
Wydaje mi się właśnie, że decyzja, by nie rozwijać tego w imprezę masową, tylko zatrzymać na poziomie tysiąca uczestników, była świetnym posunięciem. Świętujemy teraz 10 lat, a z edycji na edycję nie zmienia się kubatura tego festiwalu, a jego jakość wzrasta. Winszuję chłopakom, że są konsekwentni, że wierzą w to, co robią. Dziś jest pierwszy dzień 10. edycji Red Smoke Festival i widać, że ma to sens.
Nowe rozdanie
Jesteście po nagraniu powrotnej epki The Oath i czuję, że ona też była powodem, dlaczego tu wróciliście. Miałem w pamięci wasz debiut How the East Was Lost i koncert na Summer Dying Loud 2021. Słuchając nowego materiału, mocno się zaskoczyłem. Gdzie podziewaliście się przez ten czas, kiedy was nie było i skąd wzięliście tyle energii?
Wydaliśmy pierwszy długogrający album w 2019 roku i dosłownie miesiąc po wydaniu How the East Was Lost, zaczęły spływać informacje o COVID-zie. Potem przyszedł 2020 i wiadomo – kompletny clusterfuck. Wszystko stanęło na głowie, ale my niezrażeni tymi okolicznościami, promowaliśmy album. Zespół dawał dobre koncerty i był aktywny, płyta zebrała w kraju i za granicą dużo pozytywnych recenzji. Nie do końca odzwierciedlało to sytuację wewnątrz zespołu, stąd też zmiany personalne. Czas, który miałem wtedy do dyspozycji jako lider Taraban, wykorzystałem głównie na wyciągnięcie wniosków. Pierwszy raz w historii tego zespołu najpierw opracowałem rozbudowany plan, który chłopaki zaakceptowali.
Odnosił się on do kwestii muzycznych, gatunkowych czy technicznych, jak konstrukcja numerów, długość ich trwania. W kontekście naszego protometalowego, psychodelicznego otwarcia z 2019 – okazało się, że przy takiej formule tempo zmian i dynamika rozwoju zespołu będzie na niezadowalającym poziomie, więc podjęliśmy wspólnie decyzję, że idziemy w format bardziej piosenkowy. Mówiąc obrazowo, przenosimy się z lat 70-tych w 80-te.
Trzeba było poczekać na rozwinięcie tego konceptu. Dużo czasu zajęło wyprodukowanie materiału. Pierwszy raz w historii zespołu na dość zaawansowanym poziomie mieliśmy przygotowaną demówkę. Każdy instrument nagrywaliśmy na ślady w osobnych studiach. Rzuciliśmy się na głęboką wodę i trzeba było mocno namachać się grabiami, by dopłynąć do brzegu. Trochę to trwało, niemniej od 10 kwietnia, czyli od premiery Oath, jestem szczęśliwym gościem, bo wykonaliśmy coś, co obiektywnie jest kawałkiem porządnej roboty.
Konno przez Europę
Spodziewaliście się tego, że będzie ona aż tak dobrze przyjęta?
Oczywiście, że tak. Uchylam rąbka tajemnicy, to są kuluarowe tematy – plan zakładał, że w ramach tego nowego otwarcia musimy wykonać jakiś ruch na Europę i rozwinąć skrzydła na innych rynkach. To nie było tak, że DOOL zaprosił nas z głupa, tylko wyniknęło to ze splątania wielu czynników. Poznaliśmy ten zespół w 2022 grając Castle Party. Byli headlinerem na scenie, na której graliśmy z Narbo Dacal i In Twilight’s Embrace. Przyznam, że nie słyszałem wcześniej o DOOL i jak obejrzałem ich występ, to kompletnie zwariowałem. Wyczułem, że gdzieś na poziomie emocjonalnym, energetycznym są punkty styku.
Z wykształcenia jestem dziennikarzem, więc przeprowadziłem małe śledztwo. Okazało się, że Jan Bart Van Der Wal, który gra na basie w DOOL, jest też producentem i realizatorem. W takim chłopięcym sprycie stwierdziłem, że dogadamy się z Janem Bartem na jakąś współpracę i w ten sposób wsadzimy stopę w drzwi. Okazało się, że to wcale nie takie proste, bo gość jest zainwestowany w wiele różnych projektów, przez co musielibyśmy naprawdę długo czekać na dokończenie miksów EPki jego rękami. Stanęło więc na tym, że zrobił dla nas miks numeru tytułowego – The Oath – który dostępny jest tylko na nośnikach fizycznych – na winylu i CD-ku jako bonus track.
Współpraca potwierdziła, że możemy dogadać się z tą ekipą. Więc, gdy z końcem zeszłego roku zobaczyłem, że ogłaszają trasę wiosenną i nie mają supportu, odezwałem się do JB’iego z pytaniem, czy możemy ponegocjować. Nie będę wchodził w szczegóły, ale dogadaliśmy się i szczęśliwie udało się to klepnąć. Było to dla mnie o tyle istotne, że stanowiło część planu, który zaoferowałem zespołowi – a lubię, jak plan jest wykonywany. Ktoś się do czegoś zobowiązuje i tego dotrzymuje. Jako lider obiecałem chłopakom, że wchodzimy razem z drzwiami – i udało się to zrobić.
A jak się wam generalnie podobało na tej trasie?
To był koszmar. Dla mnie osobiście – totalny koszmar, bo nie wziąłem urlopu, tylko pracowałem zdalnie. Możesz sobie więc wyobrazić, co się działo.
Nie wyobrażam sobie…
Ponad 9 tysięcy kilometrów, 2 tygodnie po Europie, 11 koncertów. Do tego praca zdalna i ogarnianie wyjazdu na poziomie tourmenadżerskim. Dobrze, że wspierała nas Julka Markiewicz, która jutro gra na Red Smoke’u z zespołem Acidsloth. Dla mnie było to kompletnie drenujące, wycieńczające doświadczenie. Tym bardziej, że byłem nadal w premierowym cyklu produkcyjnym. Robiłem teledysk za teledyskiem, sesję zdjęciową za sesją zdjęciową. Ponadto mam normalny day job, rodzinę – kosztowało mnie to wszystko naprawdę dużo energii.
Wyjazd, który początkowo miał być zwieńczeniem całego tego wysiłku, wielką nagrodą i przyjemnością, był takim sztyletem ostatecznym. Wróciłem stamtąd kompletnie wykończony. Pięć dni po powrocie mieliśmy kolejny koncert do zagrania, organizowany przez Soulstone Gathering w krakowskim Hype Parku. Otwieraliśmy przed The Devil and The Almighty Blues, więc trzeba było w parę dni zregenerować się na tyle, żeby dać dobre show u siebie w domu.
Przysięga
Brzmisz, jakbyś naprawdę bardzo poświęcił się dla Tarabana. To tylko zmęczenie, czy już poczucie, że cię to nie cieszy?
Po prostu jest to dla mnie coś równie ważnego jak rodzina. Sztandar, który staram się nieść i do podążania za nim namawiam różnych ludzi – z różnymi efektami. Wierzę w ten zespół. Wierzę w to, że można robić rzeczy bezkompromisowo, na własną rękę, bez jakiegoś zewnętrznego wsparcia. Rzeczy, które na koniec dnia będą miały dla mnie dużą wartość. Mam nadzieję, że jak już będę konał, to poczuję, że nie zmarnowałem tego czasu w prime time’ie mojego życia, tylko że faktycznie zrobiłem coś dobrego.
Macie na sobie bardzo dużo rzeczy. Czy nie wolelibyście oddać części z nich w inne ręce?
Dobrze by było, gdyby znalazł się jakiś byt, który wsparłby nas w naszej działalności, ale na pewno nie odbędzie się to kosztem niezależności decyzyjnej zespołu.
Przenieśmy się ze współczesnych czasów do dawnych. Czy uwiera was łatka bycia zespołem proto albo retro?
Nowe wydawnictwo jest konsekwencją inspirowania się szeregiem rzeczy, nie tylko z czasów zamierzchłych. Ma w sobie też podparcie inspiracjami współczesnymi. Trudno mówić o tym, że jest to kapela retro. Próbujemy sobie wykuć półkę, w której będzie miejsce tylko dla nas. I to, że dalej definiujemy się jako zespół protometalowy, jest trochę pstryczkiem w nos purystom, którzy powiedzą, że The Oath i Taraban to nie jest metal. Zachęcam ich do sparingów, jestem otwarty na propozycje na ubitej ziemi. Rozmawiajmy!
Taraban na RED SMOKE FESTIVAL 2025
Słodko-groźne piosenki
Wspomniałeś już, że każdy instrument na EPce został nagrany w innym studiu. Jest to rzecz bardzo współczesna. Czy jest coś takiego z dawnych czasów, z dawnej muzyki, co uważasz, że kiedyś było fajniejsze, niż teraz?
Fajnie, że zadajesz to pytanie, bo jesteśmy po dużej wolcie produkcyjnej. W zasadzie od początku istnienia tego zespołu, czy od początku mojego zaangażowania w robienie muzyki, zawsze promowaliśmy „organiczny” sposób jej nagrywania i wykonywania.
Teraz jesteśmy w punkcie, w którym korzystamy chociażby z odsłuchów dousznych na scenie. Mam też na scenie komputer, z którego puszczam sample. Było to duże wyzwanie. Musieliśmy wziąć ten challenge na siebie i ostatecznie uznaliśmy, że to ciekawa droga.
Czy „organiczny”, oldschoolowy styl wykonywania i nagrywania muzyki jest lepszy od współczesnego, cyfrowego? Nie jestem w stanie powiedzieć. Na pewno są to dwie, zupełnie różne opcje i jeśli ktoś się waha, to powinien je obie spenetrować i samemu się nad tym zastanowić. Ja jeszcze nie jestem w stanie wydać oceny.
Zaskakujące okazały się także zdjęcia, promujące The Oath. W jaki sposób one powstały?
Pierwotna estetyka Taraban była cytatem z jednej epoki. Natomiast na etapie planowania nowego wydawnictwa i nowego otwarcia dla zespołu, zdecydowaliśmy się na podejście eklektyczne. Słychać to w muzyce, bo każdy z numerów łączy w sobie szereg różnych inspiracji. Chciałem, aby wizerunek licował z muzycznym światem, który oferujemy. Dlatego nowy image jest wachlarzem cytatów z różnych epok, kultur i zjawisk.
Żeby odpowiednio to wybrzmiało, musieliśmy popracować nad kostiumami czy settingiem. Chcieliśmy stworzyć zespół, który będzie wyglądał nietuzinkowo. Momentami groźnie – choć to się akurat nie udało, ale popracujemy nad tym. Chciałem, żebyśmy byli groźną kapelą, która gra słodkie piosenki – będziemy eksplorować ten kierunek.
Ekstrema w każdym calu
Czyli wszystko było wcześniej przygotowane. Te elementy to totalnie osobne byty, czy mają może jakiś mianownik, który je łączy?
Jest to totalnie metalowy blueprint, bo te toposy przewijają się w metalu już od samego początku istnienia gatunku. To, że u nas układają się w taki niezbyt klasyczny sposób, to kwestia dążenia do tego, żeby zespół pchać do przodu. Chcemy się przebić.
Nawiązujecie do kultury motocyklowej, na zdjęciach pokazujecie się na koniach. To bardzo męski wizerunek. W wywiadzie dla Sztukmix wspomniałeś o kwestii toksycznej męskości. Czy tymi zdjęciami chcecie pokazać, że z czymś się tutaj nie zgadzacie?
Ja na pewno nie zgadzam się na miałkość, na kompromisowe ustawianie się względem rzeczywistości w wygodny sposób. Ten mini-album był absolutnie niewygodny. To była walka o każdy centymetr. Walka przede wszystkim z własną słabością, z lenistwem, czy z obiektywnymi okolicznościami przyrody – jak to, że będąc ojcem, muszę koncentrować się w tych trudnych czasach na rodzinie. Tutaj zarówno ja, jak i moi koledzy musieliśmy stanąć na wysokości zadania. Jeśli wysoko sobie zawieszamy poprzeczkę i umawiamy się na coś, to tytułowo w ramach wzajemnej przysięgi – musimy to dowieźć.
Wspomniałeś toksyczne męstwo. Ktoś mógłby zinterpretować takie zaangażowanie w zespół jako właśnie toksyczne męstwo. Ten poziom bezkompromisowości jest zarezerwowany chyba tylko dla najbardziej ekstremalnych gatunków metalowych. A my zrobiliśmy coś bezkompromisowego przede wszystkim względem siebie i wydaje mi się, że tym materiałem odczarowujemy toksyczny mit o chłopie. Jeśli facet się na coś decyduje, jeśli jest w settingu, w którym życie czegoś od niego wymaga, to musi stanąć na wysokości zadania. Chciałbym, żeby to, co słychać i widać w ramach tego wydawnictwa było dowodem na to, że można, że się da.
Wejście do kręgu
Byłem także zaskoczony, kiedy ogłosiliście skład koncertowy. W jaki sposób udało się wam go złożyć?
Szczęśliwie wyszło to dość spontanicznie, bo Eliza Ratusznik z Narbo Dacal i Konrad Ramotowski z Untervoid i z Redemptora są bliskimi znajomymi Daniela Keslera i Daniela Sudera, z którymi gram. Zresztą już odpowiednio wcześniej mieliśmy świadomość, że zagranie tego materiału na żywo będzie wymagało rozszerzenia składu koncertowego przynajmniej o dwie osoby. W momencie kiedy pojawiło się zielone światło na europejski wyjazd z DOOLem, Eliza i Konrad w zasadzie z marszu dołączyli i wsparli nas, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni.
Zrozumieli, jakie jest zamierzenie tego zespołu i świetnie wpisali się w tą narrację. Udało nam się przetrwać dwa tygodnie w trasie, a teraz koncertujemy w sezonie letnim po Polsce i ta komitywa nabiera coraz większego rozpędu. Pojawiają się u mnie coraz silniejsze emocje. Kiedy widzisz, że możesz liczyć na kogoś, kto z marszu dołącza do tematu, którego wcześniej nie współtworzył i nie decydował o jego kształcie, to jest to dla mnie ogromny komplement. Szczególnie, że to tak fajni ludzie zdecydowali się nas wesprzeć i wciąż są z nami.
Zanim powstał Taraban
Od którego roku życia robisz muzykę?
Od roku 2001. Miałem wtedy 15-16 lat, chodziłem do liceum i zaczepił mnie kolega, który spytał, czy nie znam kogoś, kto gra na perkusji, bo chcą założyć zespół. Powiedziałem, że nie znam, ale ja mogę grać. Pyta, – Czy umiem grać? – Nie umiem, ale mogę się nauczyć.
Dałem 200 zł, chłopaki dali po 100 zł i za 500 kupiliśmy zestaw perkusyjny od takiego starszego pana pod Bielskiem-Białą. Był to komplet marki Polmuz, w którym każdy bęben był w innym kolorze. Może rzuci to trochę więcej światła na to, jak podchodzę do całej tej muzycznej historii – pierwsze co zrobiłem, to kupiłem okleinę meblową i obłożyłem wszystkie bębny na czarno.
Czy jest jakaś rzecz, którą teraz powiedziałbyś tamtemu sobie z przeszłości?
Nie rób tego.
Ale ty to zrobiłeś. Nie żałujesz?
Nie żałuję. Jestem zadowolony z poziomu zaangażowania, jaki wykazałem. W ostatnich latach nie było żadnego half-assingu, tylko pełna determinacja. W zasadzie to zaangażowanie w sferę muzyczno-artystyczną daje mi większą determinację, by realizować się w rodzinie czy w pracy. Po prostu chcę być i jestem konkretnym gościem.








