Summer Dying Loud 2025
[DZIEŃ II]
RELACJA
- 23 września, 2025
- Kacper Chojnowski
Jedni zniszczyli swoją legendę, inni postawili sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu, a kolejni wykorzystali szansę, by rozprostować skrzydła. Piątek to dzień, podczas którego otrzymaliśmy najgorszy i najlepszy koncert całej edycji. Być może nawet najwspanialszy od początku funkcjonowania Summer Dying Loud.
Kiedyś to był metal…
Dzień na dużej scenie Summer Dying Loud otworzyły dwie grupy, które na swój własny sposób redefiniują przeszłość. Scrüda ze swoim barbarzyńskim black/thrash/crustem dowiozła jak zwykle gig pełen wspaniałej przesady. Z kolei Roadhog to totalny cosplay lat 80., pełen uroczej naiwności i bardzo dobrych piosenek. Na kilka utworów za mikrofon w roli gościa krakowskich heavymetalowców wkroczył Tymek z Ragehammer, który nawet przy przyjaznych okolicznościach chciał być wrogiem dla całego świata. Natury się nie oszuka.
Nagły atak punka
Jad powrócił na SDL-a po trzech latach. W tym czasie ukazał się nowy album, a na świecie wydarzyło się dużo nieprzyjemnych rzeczy. Mówił o nich ze sceny Pacior – o tym, żeby nie ulec ruskiej propagandzie wobec Ukrainy oraz o zbrodniczym państwie Izrael. Była także rzecz jasna ogromna porcja hitów, które zwieńczył cover Armii Hej szara wiara. Potrzebujemy więcej punka na metalowych festiwalach!
Przeczytaj też: Bez walki. JAD – ODWET
Ze sceny punkowej wywodzi się także industrialne Jude. Jest to bardzo trudny zespół do słuchania. Ich twórczość opiera się na zapętlonych dźwiękach, na podstawie potężnych bębnów, do których dochodzą monotonne gitary i zmodulowane partie wokalne. Tu jednak nie o przyjemność chodzi, a o przytłaczające doświadczenie. Hałas i sceniczna ekspresja, połączone z wyświetlanymi na ekranie filmami, zawierają taką dawkę (anty)totalitaryzmu, że nawet Laibach przy Jude robi się mały.
Nieoczywistości
Nagrania Gravekvlt zwiastowały wyprawę na gotycki cmentarz w towarzystwie black-punkowych melodii. Nacisk na klimat był jednak mniejszy niż na płytach, ale nie przeszkadzało to w odbiorze. Bardzo przyjemna klepa dla fanów Midnight i przeciwsłonecznych okularów. W październiku grają w Polsce jeszcze raz i zdecydowanie warto się tam udać.
Swój sceniczny debiut zaliczył zespół BaarRa, wykonując w całości swój imienny, tegoroczny album. Choć technicznie nie był to koncert marzeń (przez nagłośnienie agresywne partie zlewały się w jeden hałas), można było poczuć emocje towarzyszące bardzo złożonemu rytuałowi. Natomiast sporym zawodem okazał się koncert Gott. Zespół występujący już na holenderskim festiwalu Roadburn, który wydał bardzo interesującą EPkę, na żywo wypadł zupełnie bez energii i dynamiki. A na dodatek zabrakło coveru Fleetwood Mac, który w wersji studyjnej jest fantastyczny…
Zabawa z kosmosu
Za to najlepszy był oczywiście Orange Goblin. Rozkręceni na pełnej, pod każdym względem. Perfekcyjne brzmienie, niesamowita forma i genialne piosenki – jakim cudem Brytyjczycy mogą w takim momencie kończyć karierę? Oby była to jedynie kilkuletnia przerwa, ponieważ nie ma na świecie nikogo lepszego w klimatach stoner/heavy/rock ‘n’ roll. Szyje osób machających wtedy baniami pod sceną będą boleć jeszcze bardzo długo.
Legendy upadłe i legendy żywe
W zasadzie tutaj koncerty, a nawet sam Summer Dying Loud mógłby się skończyć, ale przyszła kolej na dwóch co-headlinerów. Najpierw szwedzcy deathmetalowi klasycy z Grave. Rozkręcono ich niesamowicie głośno, przez co charakterystyczne brzmienie było ledwo słyszalne. Natomiast współczesnemu wcieleniu Samael prawo należy odebrać prawo do wykonywania utworów z pierwszych trzech albumów na żywo. Set z Ceremony of Opposites to była abominacja tego wspaniałego albumu. Brzmienie płaskie, a emocje muzyków totalnie sztuczne.
Na zamknięcie piątku w Krypcie, jeden z najlepszych koncertów festiwalu zagrała legenda dungeon synthu, Mortiis. Dość zaskakujące było to, jak dużo utworów udało się zmieścić temu uroczemu stworowi do 45-minutowej setlisty. Miało się wrażenie, jakby kolejne poziomy w grze, w której znajdujemy się w obskurnym zamku, przychodziły szybko i przyjemnie. Stało się to kosztem ogólnego klimatu, ale całość zyskała na dynamice. Tak, to był dynamiczny koncert dungeon synthowy. Nie wierzę w to co piszę, ale dokładnie tak było.
Nic nie mogło się równać potędze Pomarańczowego Goblina, który przyćmił cały dzień. Myślę, że gdyby zrobić ankietę wśród tegorocznych uczestników Summer Dying Loud, to właśnie ten koncert byłby uznany za najlepszy z całego festiwalu.











































