Summer Dying Loud 2025
[DZIEŃ I]
RELACJA
- 19 września, 2025
- Kacper Chojnowski
Na Summer Dying Loud piękne jest to, że każdego dnia, niezależnie od muzycznego gustu, każdy znajdzie coś dla siebie. Czwartek ułożony był w dwa bloki – jeden skierowany do miłośników hard & heavy, a drugi dla entuzjastów blast & growl. Chociaż i tak na najlepszy koncert dnia trzeba było poczekać do samego końca…
Patrząc w przeszłość
W ostatnich latach nowe, świetne zespoły heavymetalowe wyrastają nam jak grzyby po deszczu. Wśród nich The Night Eternal, który z pewnością należy do współczesnej czołówki gatunku i to za sprawą wyłącznie dwóch płyt. Na scenie Summer Dying Loud widać było kawał włożonego serducha i sporo luzu. Potwierdziło to, że Niemcy są nie tylko najlepszym możliwym spadkobiercą spuścizny In Solitude, ale także, i przede wszystkim, oryginalnym bytem w morzu kapel czerpiących wyłącznie z lat 80.
Oczywiście wpatrywanie się w przeszłość nie jest żadnym zarzutem. Gdyby jednak tak było, członkowie Wucan natychmiast zostaliby skazani na dożywotnie wyroki więzienia. Nie ma w nich nic współczesnego – to hardrock wyjęty żywcem z lat 70. Na samym ich koncercie można było zauważyć, że każdy z muzyków oddawał na scenie swój charakter. Nie było to jednak proste, bo całą uwagę skupiała na sobie Francis Tobolsky, która skradła show swoją sceniczną, ekstrawertyczną osobowością. Kiedy pod koniec występu zaczęła sięgać po flet, można było odnieść wrażenie, że reszta składu jest jej niepotrzebna. I nie byłoby w tym żadnego problemu, gdyby nie to, że piosenki Wucan kompozycyjnie niestety nie porywają.
Miłym akcentem, łączącym oba koncerty, było pojawienie się członków The Night Eternal wśród publiczności na występie Wucan. Wokalista tych pierwszych miał problem z kolanem, a mimo to błyskawicznie zwinął się po swoim występie z dużej na małą scenę. To jedna z tych rzeczy, dlaczego metal jest taki super – różnica między byciem muzykiem a fanem praktycznie nie istnieje.
Przeczytaj też: Przez ostrze do serca. WITCH HOUND – Mountain Knows
Only death is real?
Podczas tegorocznego Summer Dying Loud obok silnej reprezentacji szeroko pojętego retro, bardzo licznie prezentowany był także death metal. Mimo to każdego dnia na dużej scenie znaleźć można było zaskakujący przerywnik, który hamował zmasowany atak ekstremy. W czwartek takim przykładem był Cave In. Termin post hardcore może sugerować lżejszą muzykę, ale Amerykanie na żywo okładają po buzi bardzo konkretnie. Choć przy melodyjnych wokalach część metalowców pod sceną mogła być zaskoczona, tak growlowane partie wprowadzały ciekawy kontrast. Przyłączam się do głosów mówiących „fajne, nie znałem”.
Dobra, żarty się skończyły. Terrorizer grający w całości swój klasyczny album World Downfall wychłostał każdego w promieniu kilku kilometrów, czy tego chciał, czy nie. Na ekranach filmy i grafiki udowadniające, że jako ludzkość do niczego się nie nadajemy, a w głośnikach death/grind najwyższej próby i przy doskonałym brzmieniu. Warto docenić, jak dobrze w roli frontmana przyjął się Brian Werner. Jego deklaracja o tym, co należy robić z systemem, policją i mediami wybrzmiała bardzo dosadnie. Podczas jednej piosenki postanowił także pocrowdsurfingować na rękach publiczności. Pięknym gestem był z kolei hołd złożony zmarłemu w 2006 roku gitarzyście Terrorizer Jesse’mu Pintado w utworze Dead Shall Rise. Koncert kompletny.
Czas na oddech? Nie na SDL-u. Carcass to zespół, który w dziedzinie tworzenia deathmetalowych hitów nie ma sobie równych, a setlista była nimi wypełniona po brzegi. Brytyjczycy są już jednak panami w średnim wieku, którzy grają death dla panów w średnim wieku, więc fajerwerków nie było. Ten koncert pokazał jednak, że w pełni zasłużyli na swoją pozycję i nie muszą wypruwać z siebie flaków, by to udowodnić.
Nocne rytuały
Zeszłoroczny album Mara od Blóð zapowiadał wciągający, mistyczny rytuał. Koncert Francuzów nie spełnił niestety moich oczekiwań z jednego prostego powodu. Przy takiej muzyce nie da się skutecznie korzystać z automatu perkusyjnego. Brak ludzkiej ręki w muzyce, którą wypełnia duchowość i niebezpieczeństwo pochodzące z innego wymiaru, był bardzo słyszalny.
Podtrzymuję wszystko, co napisałem o kwietniowym koncercie Taake. Zaryzykuję nawet bardziej kontrowersyjne twierdzenie – nie ma lepszego koncertowego zespołu blackmetalowego na świecie (mogą konkurować chyba jedynie z Furią). Set z utworami pochodzącymi z albumu Doedskvad ze zmienioną kolejnością jest absolutnie wybitny, a Hoest to gość, który swoim zachowaniem na scenie pokazuje, że black metal wywodzi się z rock‘n’rolla. Szkoda tylko, że w 2007 roku postanowił wystąpić na koncercie ze swastyką na klacie, przez co poza sceną zasługuje głównie na pogardę.
Czwartek okazał się najbardziej różnorodnym z trzech dni festiwalu i obył się raczej bez zaskoczeń. Małą niespodzianką było zlokalizowanie w tym roku wejścia do Krypty od drugiej strony budynku, lecz koncertowo wszyscy sprostali oczekiwaniom. Jednak najbardziej spektakularne rzeczy miały się wydarzyć w kolejnych dwóch dniach.






































