Mystic Festival 2025

[WARM UP DAY I DZIEŃ 2]
RELACJA

Na Mystic Festival byliśmy już trzeci (Gosia) i czwarty (Kacper) raz. Zdawać by się mogło, że niewiele może nas zaskoczyć, a jednak stało się inaczej. Sam festiwal ewoluuje i zmienia co niektóre charakterystyczne dla siebie elementy, a także pojawia się na nim coraz więcej ludzi. Pierwsze dwa dni – środa i czwartek, obfitowały w różnorodność. Choć nasze drogi nieco się różniły, nie mamy wątpliwości, kto zaprezentował się najlepiej podczas Warm Up Day. Co do drugiego dnia, nasze opinie są wyraźnie inne.

W poniższej relacji skupiliśmy się tylko na koncertach. Opisaliśmy tych wykonawców, którzy zrobili na nas wrażenie – zarówno pozytywne, jak i negatywne. Poza odwiedzaniem poszczególnych scen nie starczyło czasu, by sprawdzić inne atrakcje, które przygotowali dla festiwalowiczów organizatorzy. Warto jednak podkreślić, że było ich dużo – od pojedynków wrestlingowych, przez rozmowy w ramach Mystic Talks, aż po salę z retro grami.

Dzień 1 / Warm Up Day

Kacper

Martwa Aura

Do krążka Morbus Animus z 2020 roku powracam regularnie. Martwa Aura świetnie oddała na nim blackmetalową otchłań przy udziale dużej ilości melodii i grobowego klimatu. Koncert z premierowym materiałem był więc przeze mnie bardzo wyczekiwany, ale jak się okazało, inny niż się spodziewałem. Lament to płyta agresywna, niekoniecznie nastawiona na smutek, a raczej na złość. Koncertowo jest to zespół, który lepiej radzi sobie w spokojniejszych dźwiękach, a nowa płyta, która została zagrana w całości, raczej taka nie jest. Trochę jakby brzmienie z poprzedniego albumu zostało, a emocje poszły w inną stronę. Mimo to chętnie zobaczyłbym Martwą Aurę podczas któregoś z jesiennych koncertów na trasie.

Alcest

Występ Alcest na Mysticu dwa lata temu był dla mnie bardzo osobistym doświadczeniem i jak się okazało, wyczerpał większość emocji, jaką jestem w stanie z muzyki Francuzów wyciągnąć. Obiektywnie był to lepszy koncert niż na Park Stage w 2023 – brzmiał zdecydowanie lepiej. Setlista była podobna, choć wzbogacona o utwory z nowej płyty. Choć zeszłoroczny album Les chants de l’aurore nie przekonał mnie w wersji studyjnej, tak na żywo te utwory w blasku dnia działały. Główne punkty tego dnia były jednak jeszcze przede mną…

Castle Rat

No i właśnie o jednym z tych głównych punktów mowa. Castle Rat ma na koncie dopiero jedną płytę, ale co zaskakujące, Amerykanie mają już oddane grono fanów. Pod sceną pojawiło się sporo osób, a na niej oglądaliśmy występ rodem z jasełek… ale za to jakich! Historia wyjęta ze spowitego magią średniowiecza, oprawiona w postacie, rekwizyty i interakcję z publicznością. A do tego cudowne brzmienie doomowego heavy, które przywołało pierwszą podczas Mystic Festival 2025 ulewę. Choć Castle Rat dopiero zaczynają, a ich sceniczne show wypada dość skromnie – ale urokliwie – był to najlepszy koncert pierwszego dnia i jeden z moich highlitów całej imprezy. A we wrześniu nowa płyta!!!

Midnight

Jeśli po wspaniałym Castle Rat ktokolwiek zachował resztki IQ, to po koncercie Midnight na pewno już nic nie zostało. Choć w B90 nie dało się zbytnio oddychać przez liczbę zgromadzonych ludzi, nie byłem w stanie opuścić klubu. Jeszcze jeden kawałek – powtarzałem sobie w głowie co kilka minut, a zostałem do końca. Ci goście mają już swoje lata, ale w schowanych pod kominiarkami i skórami duszach kryje się czysta miłość do rock and rolla. To nie był żaden thrash, black, czy speed metal, absolutnie nie. To byli ludzie w pełni oddani muzyce, którzy rzucali się po scenie jak wariaci (a na koniec Athenar wyrwał sobie struny z gitary). Poza robieniem hałasu świat nie istniał. No i pokazali,  że mają w dorobku świetne piosenki, do których nie da się stać w miejscu.

Exodus

Wielki nieobecny edycji 2023 w końcu dotarł na Mystic Festival i zrobił to, co miał. Choć brzmieniowo ten koncert zdecydowanie należał do najsłabszych na całej edycji, nikt z oczekujących raczej nie wyszedł zawiedziony. Rob Dukes to sceniczna bestia jest, a formę po ponad dziesięciu latach niebytu w Exodus ma świetną. Usłyszeliśmy dużo utworów ze starych płyt, ale mi najlepiej było przy tych nowszych, nagranych po reaktywacji. Pewien niedosyt jest, bo nie dostałem lepy na buzię, której się spodziewałem, ale oglądanie tej legendy thrashu w bardzo dobrej kondycji było przyjemnością.

Fot: Kacper

Gosia

Alcest

Choć nie był to pierwszy koncert, który usłyszałam podczas Warm Up Day, to był z pewnością tym, który należycie utkwił w mojej pamięci. Melancholijno-posępny Alcest niezmiennie pogrążył moją duszę w smutku. Szczególnie podczas wykonania utworów z Les chants de l’aurore, najnowszego albumu, który zachwycił mnie już w wersji studyjnej.

Cały spektakl oprawiony został w pustynno-dystopijną scenografię. Sceneria była czarująca i świetnie dopasowana do estetyki zespołu. Żałuję jednak, że nie doświadczyliśmy widoku kołyszących się pędów suszonej trawy przy zachodzie słońca, który pojawił się podczas występu na edycji w 2023 roku. Myślę, że Alcest zdecydowanie lepiej prezentuje się właśnie podczas tych późniejszych barw dnia i zaplanowanie koncertu Francuzów o wieczornej porze dodałoby im większej nostalgii. Tak było nastrojowo, ale nie w pełni.

Castle Rat

Na ten koncert czekałam najbardziej z całego tegorocznego lineup’u Mystica. Śledziłam zespół długo przed ogłoszeniem ich występu na festiwalu (z polecenia innego entuzjasty metalu z mieczami) i wiedziałam, że otrzymam spektakl wart stania w deszczu. I się nie pomyliłam. Średniowieczny splendor, doom metal i groteskowy performance na scenie? Ten koncert odkrył we mnie stronę, której wcześniej nie znałam – upodobanie do dopracowanego, stylowego kiczu.

Choć koncert oczarował mnie zarówno muzycznie, jak  i wizualnie mnie, to jednak mam dwa „minusy”, które trudno mi pominąć. Postać The Rat Reaperess, scenicznej performerki, była jednym z ciekawszych elementów całego występu, ale – niestety – pojawiła się tylko podczas maksymalnie dwóch kawałków. Niewątpliwie była częścią fabularnej narracji wykreowanej przez zespół i jej akt był celowo zaplanowany na ten konkretny moment. Mimo to mam nadzieję, że wraz z nowym albumem jej rola na scenie zostanie rozbudowana. 

Drugim słabszym punktem był wybór tak dużej (i wysokiej) sceny na ich gig. Oczywiście, żeby było jasne, Castle Rat zasługuje na występ choćby na Main Stage. Natomiast ich widowiskowy, teatralny spektakl i kluczowy kontakt z publicznością sprawiają, że lepiej odnaleźliby się w przestrzeniach klubowych. Takich, w których odbiorcy mogą być aktywną częścią ich dziwacznego świata. Liczę na to, że zagrają jeszcze koncert w Polsce, i że tym razem zostanę wprowadzona do ich The Realm w bardziej kameralnej, immersyjnej atmosferze.

Jerry Cantrell

Dostałam naprawdę wiele poleceń dotyczące tego koncertu, poszłam i… zawiodłam się. Nie ukrywam, miałam wysokie oczekiwania: ten Jerry Cantrell, współzałożyciel kultowego grunge’owego zespołu Alice in Chains z lat 90.?! No to brzmi dobrze, tym bardziej że planowali zagrać kilka kawałków z tej legendarnej ery Seatle. Natomiast zamiast grunge’owych, poszarpanych spodni pojawiły się rurki z lat 2000., zakrywające zmęczenie przeciwsłoneczne okulary (nie, nie retro) i powiewająca nuda. Oczywiście, podkreślam, nie spodziewałam się ujrzeć na scenie szczególnego przejawu młodzieńczego wigoru, ale nawet Bruce Dickinson (wokalista Iron Maiden) podczas zeszłej edycji Mystica miał więcej werwy na scenie. Koncert okazał się, no cóż, mało angażujący. Choć miał wyraźnie sentymentalny charakter, co bez wątpienia przypadło do gustu części publiczności, mnie niestety nie przekonał.

The Kovenant

Tymczasem zupełnie odmiennym doświadczeniem, kontrastowym z wcześniejszym nużącym koncertem, okazał się występ The Kovenant. Chociaż szczerze mówiąc, trudno mi powiedzieć, jakie dokładnie emocje wywołało we mnie ich brzmienie. Gotycko-industrialna elektronika z pewnością nie jest gatunkiem często spotykanym (jeszcze, gdy zostaje ona okraszona estetyką sci-fi). The Kovenant zabrali nas w ekscentryczny i surrealistyczny lot w kosmos, w którym szorstki wokal w charakterze dark ambient zestawili z odgłosem statku UFO. W tym splendorze dziwactw brakowało jedynie jeszcze większego podkreślenia ambiwalentnego klimatu zespołu w scenografii – makiety sond kosmicznych byłyby mile widziane.

Day 2

Kacper

Last Penance

Człowiek przyjeżdża na duży festiwal, by obejrzeć zagraniczne gwiazdy, a zabija go występ dopiero rozwijających skrzydła rodaków. I to jeszcze metalcore’owych, a przecież nie lubię takiej muzyki! A jednak – obiecujący support na trasie z Domem Złym przed kilkoma laty i świetna zeszłoroczna płyta Heathens były zwiastunem, że opłacało się wepchnąć na najmniejszą scenę. Gdyby tak prezentował się cały metalcore, byłbym wielkim fanem tego gatunku. Potężne zaangażowanie – każdy z muzyków wyrywał sobie flaki, a dla wokalisty scena była wręcz za mała, więc schodził sobie pokrzyczeć z publiką. Wyszedłem z koncertu zdruzgotany i nie mogę się doczekać, by zobaczyć ich ponownie. Nazywają się Last Penance, chciałem tak tylko przypomnieć.

Absu

Wielu słuchaczy metalu uważa, że powinno się oddzielać muzykę od twórców. Więc i ja to zrobię – zespół z obrzydliwie transfobicznym liderem zagrał kapitalny koncert. Koncertowy skład Absu, na który składa się Proscriptor McGovern i wszyscy członkowie zespołu Zemial, dowiózł kawał emocji na scenę. Setlista złożona wyłącznie z utworów z albumu The Sun Of Tiphareth okazała się bardzo dobrym pomysłem – wszystko było ze sobą spójne. Mieliśmy składanie hołdu statywem do mikrofonu, połączenie agresywnych fragmentów z klimatycznymi, świetne brzmienie i dynamikę, pełne zaangażowanie w to, co się robi… Wszystko by się zgadzało, gdyby nie wyrzucenie z zespołu trans kobiety przed laty.

Eagles Of Death Metal

Ufomammut już widziałem na Summer Dying Loud 2024, i mimo że było na nich cudownie, chciałem zobaczyć coś nowego, co grało w tym samym czasie. Oj, było warto. Pełni głupiego humoru, ale całkowicie autentyczni Amerykanie odczarowali kiepski koncert The Hellacopters z dużej sceny sprzed dwóch lat. Rock and roll jednak jest wielki, tylko trzeba go po prostu podgłośnić. Eagles Of Death Metal totalnie mnie kupili i choć wcześniej nie potrafiłem słuchać ich muzyki z płyt właśnie przez to niezbyt wyszukane poczucie humoru, tutaj usłyszałem, jak świetne utwory mają w repertuarze.

Turbonegro

Dzień z rock and rollem trwał w najlepsze. Na koncert Turbonegro czekało wielu oddanych fanów. Byli oni widoczni dzięki charakterystycznym elementom ubioru – odpowiednio oznaczonym naszywkom na kurtkach i czapkom marynarskim. I nie ma opcji, że ktokolwiek z nich wyszedł zawiedziony. Brzmienie top, zaangażowanie muzyków na scenie top, fajerwerki i wybuchy top a prezencja sceniczna… no przecież sami wszystko widzicie. Te stare punki nadal mają bardzo dużo energii, co objawiło się nawet rockandrollową ścianą śmierci. Po prostu punkowe slay na pełnej.

Elder

Chwilę przed koncertem dowiedziałem się, że Elder nie zagra całego albumu Lore, jak sugerował plakat opublikowany na stronie zespołu. Otrzymaliśmy przekrojowy set, w którym rzecz jasna pojawiły się utwory z tej płyty, ale to przecież nie to samo… I co z tego! Choć Amerykanie grają progresywnego stonera jak dziesiątki innych kapel na świecie, to oni w swojej dziedzinie robią to najlepiej. Taka muzyka co prawda przeważnie mnie nudzi, ale tutaj bujałem się z zamkniętymi oczami, przemierzając coraz to kolejne legendarne krainy pełne magicznych roślin i przedwiecznych istot.

Beherit

Poszedłem na ten koncert, żeby zrobić sobie selfie, podbić legitymację metala i by móc powiedzieć byłem na Beherit. Trochę nabijałem się z tego gigu, że może i nic nie będzie widać i słychać, ale kult musi sączyć się ze ścian. No i zostałem pokarany. Jeśli istnieje autentyczne zło, a diabeł przechadza się gdzieś po piekielnych kręgach, to członkowie Beherit posiadają dowody na ich istnienie. Nie dość, że brzmiało to bardzo dobrze, to doskonale został oddany narkotyczny trans znany z płyty Drawing Down the Moon. Dzięki temu koncertowi odkryłem w tej muzyce moc, której wcześniej nie słyszałem. Ludzi w B90 było jednak tyle, że nie dało się znieść duchoty. Kajam się wobec wszystkich popełnionych przeze mnie błędów, błagam o wybaczenie mojego pierwotnego podejścia i mam nadzieję, że mimo tego występku czeka na mnie jedno wolne miejsce w piekle.

Suicidal Tendencies

Crossover to zupełnie nie moja bajka, choć rozumiem, co w tej muzyce widzą ludzie. Na koncert Suicidal Tendencies poszedłem jednak, bo podobno na żywo wypadają świetnie, i to prawda. Wiekowo już na pewno nie są to te czasy, ale duchowo jak najbardziej. Pomimo tego, że był to koncert na sporej (parkowej) scenie, to nie dało się odczuć dystansu dzielącego publikę od zespołu. Wszystko zostało utrzymane w rodzinnej i bliskiej atmosferze. Wokalista Mike Muir w pewnym momencie zaprosił na scenę kilkadziesiąt oddanych fanów, którzy moshowali, śpiewali, a nawet grali na gitarze. Pomimo że dalej nie przekonałem się do tej estetyki, to za ten gest (podobno wizyta ludzi na scenie to stały element koncertów ST) i klimat, Suicidal Tendencies należy się szacuneczek.

In Flames

Karą za wyśmiewanie legendy Beherit był headliner czwartku. Nie sądziłem, że współczesne In Flames na żywo jest jeszcze gorsze, niż współczesne In Flames na płytach – a jednak. Było cicho (Eagles of Death Metal byli przy nich rozkręceni na full), a na scenie widziałem jakieś udawane zaangażowanie. To smutne, bo w swoich początkach Szwedzi grali bardzo dobry melodyjny death metal, a teraz prezentują wyprany z charakteru metalcore. To był jedyny moment podczas czwartku, kiedy mój festiwalowy entuzjazm zupełnie zmalał.

Oranssi Pazuzu

Dość szybko wszystko wróciło do normy, i to z ogromną nawiązką. Dopiero po rozpoczęciu seta przez Finów i po tym, jak fizycznie opadła mi szczęka, zrozumiałem, ile czekałem na ten koncert. Od albumu Mestarin kynsi Oranssi Pazuzu to zespół, który zajmuje wyjątkowe miejsce w moim sercu. Tym bardziej byłem w szoku, że Finowie skupili się nie tylko na zeszłorocznym albumie Muuntautuja, ale powrócili także do utworów z wyżej wspomnianego arcydzieła z 2020 roku. Stałem i nie wiedziałem, co się dzieje. Ze sceny płynęły dźwięki tak odległe od wszystkiego innego na świecie i tak doskonale brzmiące, że nie dało się tego przeżyć na spokojnie. A na scenie było po prostu szaleństwo – każdy z członków zespołu całkowicie zatracał się w tym odlocie i każdy w zupełnie odmienny i własny sposób.

Perturbator

Na Mystic Festival 2023 koncert Perturbator zamykający festiwal był dość chaotyczny. Trzeba już było wracać do domu, a z głośników płynęły dźwięki w dużej mierze usypiające. Tutaj już nie było litości. Setlista bardzo intensywna, pełna potężnych dropów, a przerwy na oddech króciutkie. Warstwa wizualna i (przede wszystkim) światła zgrane doskonale z muzyką, dawały kosmiczny efekt. Nieporównywalnie lepszy i godny zwieńczenia dnia koncert. Powtórka w listopadzie w Progresji? Bardzo możliwe.

Gosia

Rickshaw Bille’s Burger Patrol

Pierwsze koncerty na Mysticu to zawsze pewna loteria. Zazwyczaj są to mniej znane projekty, więc idąc na taki występ, nie wiesz dokładnie, czego się spodziewać – odjechanego koncertu, czy jedynie rozgrzewki przed „właściwymi” zespołami. Rickshaw Bille’s Burger Patrol zdecydowanie zalicza się do tej pierwszej kategorii.

Z nutką dystansu i dużą dozą luzu Burgery zagrały przednią mieszankę stonera, okraszoną szybkimi, wręcz punkowymi riffami – i bardzo dobrze otworzyli najbardziej rock’n’rollowy dzień festiwalu (przynajmniej dla mnie, entuzjastki buntowniczego grania). Chłopaki odpowiednio tłuką w gary, a ich surferski, nonszalancki wizerunek w połączeniu z energicznym graniem sprawia, że są z pewnością warci zobaczenia na kolejnych gigach.

Imminence

No dobra – na mojej ścieżce pojawiły się także zespoły spoza rock’n’rolla, a jednym z nich był metalcore’owy Imminence. I niezmiennie mam z tego typu brzmieniami pewien problem, potrafię powiedzieć tylko: BYŁ. Przyznaję, że szwedzki projekt gra na bardzo wysokim poziomie – potrafi konkretnie przygruzować, a jednocześnie przełamać ciężar kompozycji instrumentem smyczkowym. Tyle że do mnie takie połączenie zupełnie nie trafia. Wykorzystanie skrzypiec w kontekście hardcore’owych, przesyconych growlem partii wydaje mi się naiwną i przesadzoną ekstrawagancką zagrywką, która wprowadza raczej chaos niż spójność.

Dla porównania – smyczkowe segmenty dużo lepiej brzmią w metalu progresywnym, co świetnie pokazał Ne Obliviscaris podczas swojego mysticowego koncertu w 2023 roku. Australijska formacja zdołała zharmonizować brzmienie czterech strun z metalową brutalnością, budując całość w sposób przemyślany. W przypadku Imminence smyczkowe partie wychodzą nieskoordynowanie, nie wpisują się w strukturę głównej linii melodycznej, przez co powstaje odczuwalna niespójność.

Eagles Of Death Metal

Już sama nazwa kapeli zdradza, że Eagles Of Death Metal podchodzą do grania z ogromnym poczuciem humoru i lekkością. A do tego – z jaką sceniczną charyzmą! To kwintesencja glam-rockowej sceny lat 70.: ćwieki, cekiny, vintage okulary i niezastąpiony duch nieskoordynowanego wyginania się w rytm muzyki. Szczerze mówiąc, nie wiem, co mogli zrobić lepiej – nagłośnienie było perfekcyjne, a ich ekspresja sceniczna przewyższała Dregena (nieokiełznanego na parkiecie gitarzystę The Hellacopters). Nie pozostaje mi nic innego, jak skomentować występ słowami: I came to make a bang yeah!

Niestety musiałam opuścić koncert wcześniej, by zdążyć na drugie rock’n’rollowe danie dnia, więc I Want You So Hard (Boy’s Bad News) z płyty Death By Sexy był ostatnim kawałkiem, który usłyszałam. Mimo to – było to gustowne i mocne zwieńczenie tego widowiska.

Turbonegro

No i przyszła pora na najlepszy rock’n’rollowo-punkowy smaczek dnia. Po raz pierwszy muszę przyznać, że żałuję swojej decyzji o robieniu zdjęć podczas występu Norwegów. Tym bardziej że koncert  rozpoczęli od moich ulubionych kawałków z płyty Rock’n’Roll MachineHurry Up & Die oraz Part III: Rock n Roll Machine. Choć trzeba przyznać, że bujanie się do takich numerów w pitcie, tuż u stóp muzyków, z aparatem w dłoni, ma w sobie coś ekscytującego.

Turbonegro to mistrzowie scenicznej perwersji, ubranej w kampowy wizerunek – i robią to tak stylowo, że wykrzykiwanie w tłumie „Oh, I got erection!” nie budzi ani cienia zażenowania. Przyznam jednak, że spodziewałam się nieco większej bezpruderyjności i bardziej skandalizującego performansu. Być może celowo ograniczyli dosłowność ekspresji, by nie odstraszyć niezaznajomionych z ich twórczością odbiorców – co mnie oczywiście wcale by nie przeszkadzało. Mimo to dostaliśmy występ w pełni godny sceny Mystica – z bujaniem mikrofonem, rzucaniem piwem i porządną ścianą śmierci na dokładkę.

Po koncercie wzięłam udział jeszcze w kilku innych gigach, ale żaden nie był w stanie przebić Turbonegro. Dlatego właśnie na nich kończę swoją relację – lepiej się już tego dnia nie dało.

GALERIA