Kontrast i melancholia – DOOL, Taraban w Warszawie

Melancholijny DOOL ponownie zawitał na polską scenę i w kwietniu zagrał w warszawskim klubie Hydrozagadka. Supportem holenderskiego zespołu był hardrockowo-rockandrollowy Taraban. Było to odważne zestawienie – połączenie kapel gatunkowo i emocjonalnie odmiennych. Taki układ sprawdził się na scenie? Czy może organizator trasy popełnił gafę?

Trasa niedoceniona na polskich scenach

Skąd tak radykalne stwierdzenie? Po części wynika to z mojego osobistego odbioru – DOOL zasługuje na większą frekwencję podczas koncertów. Choć forma relacji jest ograniczona i trudno dogłębnie wyjaśnić przyczyny, postaram się to choć częściowo zrealizować.

Pobudzający glam-rock

Zacznijmy jednak od supportu trasy Holendrów. Taraban to mieszanka hard rocka, proto-metalu, a także energetycznych riffów w duchu rock’n’rolla lat 70. i 80., z domieszką piaskowego country. Można się zastanawiać – czy taka mozaika dźwięków działa? Zdecydowanie. Już po usłyszeniu singla Country Song przekonałam się, że ich twórczość zostanie ze mną na dłużej. Grają jakby zostali wyrwani z festiwalu w Kansas, a wyglądają jak żywcem wyjęci z krzykliwych lat 80.

Przechodząc od estetyki do warstwy muzycznej – Taraban to zespół, w którym pasja do rocka wręcz bulgocze w żyłach. Podczas warszawskiego koncertu nie było inaczej – zaprezentowali dopracowany technicznie, żywiołowy akt. Pląsy na scenie, falujące przy nogawkach dzwony i dźwięki tamburyna to esencja Taraban, która niezmiernie mi odpowiada. Ponadto na trasie towarzyszyła im Eliza Ratusznik z zespołu Narbo Dacal, która świetnie dopełniła koncertowy skład.

Choć nie spodziewałam się ich na trasie z nostalgicznym DOOL, pozytywnie się zaskoczyłam. Z pewnością będę dalej śledzić ich działalność – na scenie i poza nią.

Wędrówki ciąg dalszy

Czas na headlinera wieczoru – enigmatyczny DOOL. Zespół poruszający się głównie w stylistyce dark rocka, ale sięgający również po transowe, psychodeliczne riffy, post- i doom metal. Warstwa instrumentalna jest perfekcyjnie dopracowana, jednak to nie ona przyciąga mnie pod ich scenę. Nie to wyróżnia holenderski projekt na tle innych mrocznych kapel. Przy DOOL są to historie. A może raczej doskonała umiejętność dzielenia się nimi z publicznością.

Podczas ich występów tworzy się z zespołem nienamacalne połączenie. Każdy grymas Raven, każde emocje, które targają grupą – przeżywamy razem z nimi. Obezwładniają, czynią cię zewnątrzsterownym, a pod koniec występu czujesz ulgę.

Koncert w Warszawie dalej był kontynuacją promocji najnowszej płyty The Shape Of Fluidity. Poleciały z niej utwory między innymi jak Self Dissect, Venus in Flames czy Hermagorgon. Ze starszych płyt zagrali też Wolf Moon, The Alpha, a na zakończenie – Oweynagat. Miałam przyjemność posłuchać ich występu w październiku. Choć setlista nie różniła się znacząco od tej w Poznaniu, nie uważam tego za zarzut. Album z 2024 roku to, moim zdaniem, najlepsze ogniwo w dyskografii zespołu.

Zbieżność emocji

Podsumowując i powracając jednocześnie do pytania postawionego we wstępie – czy połączenie kapel różniących się ekspresją i ładunkiem emocjonalnym sprawdził się na scenie? I tak i nie. Taraban wykreował pogodne rozpoczęcie wieczoru i przełamał ciężar, który później zaserwował DOOL. Natomiast z perspektywy widza, który twórczość Holendrów postrzega jako duchową i poniękąd zasmucającą wędrówkę – wyczułam dużą sprzeczność. Surowość ich muzyki nie była tak przygniatająca, jak podczas ich obecności na trasie z Hangman’s Chair. Wypadli lżej i bardziej „rockowo”, zamiast ukazać siłę ich gniewu i goryczy, którą zawsze byli wręcz przesiąknięci. Choć podkreślam, że może być to wyłącznie indywidualne odczucie.

Czy taki wybór supportu mógł wpłynąć na niższą frekwencję na koncercie? Czy była to gafa organizatora trasy?

Krakowska grupa nie była idealnym wyborem z uwagi na wyraźne różnice emocjonalne i estetyczne między projektami. Dało się to odczuć także wśród publiczności – odnosiło się wrażenie, że uczestnicy wybrali konkretny zespół pod kątem swojego gustu muzycznego i na jego rzecz przyszli, co spowodowało pewną dysproporcję. Nie ujęłabym tego jako gafę, ale z pewnością inne polskie projekty lepiej współgrałyby z estetyką DOOL – jak na przykład warszawski Narbo Dacal. Mam wrażenie, że tym razem organizator trasy postawił na popularność zespołów, a nie na ich kompatybilność – co odbiło się na całokształcie występu Holendrów.

Z pewnością warto zobaczyć jak Taraban TA-RA-BANI na żywo, na przykład podczas tegorocznej edycji Red Smoke Festival (ale też na innych gigach, które obecnie intensywnie grają po polskich scenach). Co do DOOL, może i odwiedzili nas trzykrotnie w latach 2024–2025, ale to wciąż za mało. Ten gig może nie spełnił całkowicie moich oczekiwać, ale zostaję z nadzieją – i czekam, aż znów mnie należycie zasmucą.