Od linijki. David E. Gehlke, Bez Celebracji. Oficjalna historia Paradise Lost
- 15 grudnia, 2024
- Kacper Chojnowski
David E. Gehlke przebił się w ostatnich latach do czołówki muzycznego pisarstwa. Zadebiutował świetnym przedstawieniem historii kontrowersyjnej wytwórni Noise Records, a niedawno zyskał większy rozgłos dzięki biografii Obituary. Przy przedstawieniu losów Paradise Lost stanął przed wyzwaniem – musiał opisać zespół wizerunkowo nudny. Bez Celebracji. Oficjalna historia Paradise Lost jest dowodem, że ten gość potrafi.

Od wydania polskojęzycznej wersji książki do napisania tego tekstu minęły trzy lata. Wspominam o tym nie po to, by pokazać, że mało czytam, a dlatego, żeby zwrócić uwagę na mnogość muzycznych biografii ukazujących się na rynku. Wydawnictwa nie próżnują w tłumaczeniu i publikowaniu różnych pozycji. To dobrze, bo jest w czym wybierać i każdy znajdzie coś dla siebie. Z drugiej strony, ciężko jest być na bieżąco.
Do tej książki warto jednak wrócić. Nie jest to pozycja wybitna, bo ciężko pokazać zespół, który wielki nigdy nie był. Nie robił głupich rzeczy, nie tworzył wokół siebie afer, a także od zawsze działał w systemie „płyta-trasa-płyta”. Są w tej książce momenty, kiedy lektura zwyczajnie nuży. Co najciekawsze, przypadają one na powstawanie najważniejszych płyt Paradise Lost – od Shades Of God do Draconian Times. Nie porywa też etap płyt nagrywanych po 2005 roku. Autor każdą z nich przedstawia, jako bardzo ważną w procesie odbudowywania się po upadku, jaki nastąpił w połowie lat 90.

I właśnie to ten etap, czyli albumy od One Second do Symbol of Life, kiedy Brytyjczycy poszukiwali swojego brzmienia w lżejszych dźwiękach, czyta się najlepiej. Funkcjonowanie skromnych chłopaków w budżecie wielkiej wytwórni, irytacja ówczesnego perkusisty stylem muzycznym, czy szczere opinie autora o poszczególnych utworach – nie ma się tutaj do czego przyczepić. Najlepsze jest to, że powody wolty stylistycznej (zespół sam z siebie chciał zacząć grać synthpop, czy ówczesny świat metalu na to wpłynął?), nie zostają wprost wyjaśnione. Przedstawiane są fakty, ale pole do własnej interpretacji czytelnika jest bardzo szerokie.
A może to sobie tylko tak tłumaczę, bo erę Host bardzo lubię…
W Bez Celebracji znajdziemy bardzo dużo wypowiedzi osób związanych z zespołem. Widać, że Gehlke zebrał ogrom własnego materiału źródłowego i dobrze go wyselekcjonował. Bardzo dobrze wykorzystał dostęp do muzyków, producentów czy autorów okładek (załapał się i nasz Polak-rodak Zbigniew M. Bielak), a cytaty są właściwie umieszczone w narracji. Muzycy wypowiadają się niekiedy o trudnych życiowo kwestiach i mówią o nich otwarcie.

Sam sposób poukładania historii też został odpowiednio dobrany. Każdej płycie przypisany jest jeden rozdział. Sprawiedliwie i po równo. Autor unika tym samym rozpisywania się o najważniejszych albumach, jedynie przelatując te późniejsze, co często występuje w biografiach muzycznych. Choć mamy do czynienia z powtarzanymi schematami, to działa. Nie poświęcamy godzin czytania na etap zakładania zespołu i nagrywania demówek, bo halo, przed nami kilkanaście płyt. Zaletą jest też osobny rozdział poświęcony deathmetalowemu projektowi pobocznemu Mackintosha Vallenfyre, a także sporo miejsca dla Strigoi i Bloodbath. Rozszerza to kontekst działania samego Paradise Lost.
Może i jest to pierdoła, ale zabrakło mi kolorowej wkładki ze zdjęciami. Liczba materiałów graficznych w środku nie jest ani za duża, ani za mała, ale brak koloru nieco doskwiera. Pokazywanie czarno-białych okładek albumów nie ma sensu. Oczywiście druk tych materiałów w kolorze znacząco podniósłby cenę książki, więc rozumiem. Kilka kolorowych stron różnorodnych zdjęć na śliskim papierze załatwiłoby jednak sprawę.
Chyba trochę się czepiam, bo całościowo Bez Celebracji wypada dobrze. To ciekawa historia o konsekwencji, zmianach i relacjach między ludźmi w grupie. Nie wprowadza oczywiście nic nowatorskiego, bo nie ma tego robić. Skierowana jest raczej do osób, które lubią Paradise Lost, ale niekoniecznie znają na wyrywki wszystkie utwory, bo pewnie wszystko już wiedzą. Choć temat „małego zespołu w wielkim świecie” po podpisaniu kontraktu z EMI jest ciekawy, to za mało, by polecić książkę osobom, których sam zespół nie przejmuje.